– Piękne widoki kusiły, by przystanąć. Jednak limit czasu poganiał nieubłaganie. Pokonać maraton, to jest coś. Zrobić to w górach… Polecam – mówi Wojciech Radecki uczestnik Festiwalu Biegowego Chojnik.
Wystartowali rano o godz. 8:00. Przed nimi były 42 kilometry z hakiem w poziomie i 2450 metrów różnicy poziomów. Słońce stało już wysoko na niebie. Temperatura przekraczała 20 stopni C. Wystarczyły trzy kilometry, by blisko dwustu osobowa grupa zawodników biegła niczym po sznurku. Dopóki poruszali się w lesie i korzystali z cienia drzew, było przyjemnie. Na 13-14 kilometrze, gdzie wbiegali na wypłaszczenie prowadzące do Śnieżnych Kotłów, temperatura zaczynała dawać się we znaki. W ciągu dnia doszła do 29 stopni Celsjusza.
W okolicy Śnieżnych Kotłów niektórych biegaczy zaczęły łapać skurcze. Tymczasem do najbliższego bufetu, czyli miejsca z wodą i napojami, było jeszcze 9 kilometrów. Przekonali się więc na własnej skórze, że maratonu w górach bez pełnego bidonu w plecaku nie sposób przebiec. Trasa przecinała jednak strumyczki.
– Przy jednym z nich schłodziłem wodą kark, przemyłem twarz. Poczułem dużą ulgę. Inny próbowałem przeskoczyć. Noga wylądowała na mokrym kamieniu. Nawet się nie obejrzałem, jak leżałem. Mijający mnie zawodnik podał rękę. Pozbierałem się. Później byłem ostrożniejszy – opowiada Wojciech Radecki.
Wbiegając po raz drugi w rejon Śnieżnych Kotłów, biegacz z Pobiedzisk błogosławił treningi na Dziewiczej Górze. To między innymi dzięki nim pozbył się kilkunastu kilogramów i teraz biegło mu się łatwiej. Na zbiegach asekurował się kijkami.
Jest tradycją Maratonu Chojnik, że przed metą w Sobieszowie na biegaczy czekają muzycy z bębnami. Wiele kilometrów przed metą w powietrzu słyszy się, ba, wręcz czuje dźwięki bębnów. Wiele osób przyspiesza wówczas. Dostosowuje własne tempo do rytmu bębnów.
– Nie dałem się zwieść tak jak przed rokiem. Wiedziałem, że do linii mety zostało ładnych parę kilometrów. Powinienem więc biec własnym tempem. Moc wykrzesałem z siebie na ostatnim kilometrze.
Na każdego osiągającego metę czekał nie tylko medal, ale również wolontariusze trzymający wstęgę. Startujący, jeśli tylko mieścił się w limicie czasu, przecinał sobą wstęgę, tak jak to robi pierwszy na mecie. Spiker zawodów wyczytywał zaś nazwisko wbiegającego. Jest jeszcze coś, co przyciąga do takich imprez.
Na trasie biegacze pomagają sobie. Mnie ktoś podał rękę. Widziałem, jak inni dzielili się żelami. Sam wsparłem innego zawodnika słoną przekąską. Na mecie biegacze, nawet jeśli wcześniej się nie znali, rozmawiają ze sobą niczym starzy dobrzy znajomi. I to właśnie dla tej atmosfery i pięknych widoków biegam. Dziękuję Przyjaciołom, którzy mobilizowali mnie do treningów, wspierali swoją obecnością na starcie i mecie. To bardzo ważny element w biegowej przygodzie – mówi Wojciech Radecki.
Przed maratonem mieszkaniec Pobiedzisk biegał tygodniowo po 30-40 kilometrów. Ważnym elementem treningów były wizyty na Dziewiczej Górze. Pokonywał tam obowiązkowo dwie rundy, około 10,4 kilometra i 250 metrów przewyższenia. Szczególnie jeden podbieg jest wymagający. Zaczyna się nieopodal parkingu, w głębokim piasku, dobiega się do łuku, za którym jest jeszcze bardziej stromy odcinek, a zanim kolejny łuk i kolejna „ścianka”.
Już wkrótce pobiedziski biegacz wystartuje w półmaratonie Wągrowiec – Skoki, a tydzień później pojawi się na starcie cyklu Grand Prix Dziewiczej Góry w Biegach Górskich 2024/2025. Powodzenia.
Robert Domżał