Rozmowa ze Stanisławem i Krzysztofem Krygierami, twórcami NSZZ „Solidarność” w zakładach działających przed laty na terenie gminy Pobiedziska
Sytuacja w Polsce w latach 80 XX wieku była nieco podobna do tej, jaką dzisiaj obserwujemy w przekazach telewizyjnych z Białorusi. Z jednej strony uzbrojone oddziały milicji, z drugiej obywatele. Nie było jednak social mediów, telewizja była jedna, prorządowa, rzeczywistość jeszcze bardziej szara niż ta na Białorusi. Czy nie baliście się Panowie wychodzić do ludzi i namawiać do utworzenia związku zawodowego? Przed stanem wojennym mówiło się o czarnej wołdze, do której ludzie są wciągani. Później były ścieżki zdrowia, czyli dwuszereg milicjantów, który okładał pałkami niepokornych….
Stanisław Krygier: – We wrześniu 1981 roku do gminy przyjechali komisarze wojskowi. Premierem był już wówczas generał Jaruzelski. Zaczęli dopytywać, co zrobią zakłady pracy, gdy zostanie wprowadzony stan wojenny. Zaczęliśmy się domyślać, że coś szykują. Żartowaliśmy w gronie znajomych, że pojedziemy na białe niedźwiedzie. Jednak pod tymi żartami, krył się autentyczny niepokój. Nie sądziliśmy, że wojsko wyjdzie na ulice, przeciwko społeczeństwu. Milicja owszem, ZOMO jak najbardziej, pewnie i ORMO, ale nie wojsko. Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że rząd coś przygotowuje. Zasadnicza służba wojskowa została wydłużona dla rocznika, który przed grudniem miał opuścić koszary. Nowego nie brali, żeby nie wprowadzać do wojska zainfekowanych wirusem solidarności.
W szczytowym okresie do NSZZ należało nawet 10 mln mieszkańców, ale to nie byli wszyscy dorośli mieszkańcy PRL. Były osoby mające inne poglądy, były osoby zainteresowane utrzymaniem sytuacji, którą związek chciał zmienić. To był poważny konflikt nie zawsze rozwiązywany przy okrągłym stole.
Stanisław Krygier: – Staraliśmy się zawsze mieć program pozytywny. A do drugiej strony podchodzić życzliwie. Nie zawsze to się udawało. Po tragicznej śmierci ks. Jerzego Popiełuszki, zamordowanego przez służby specjalne w sposób wyjątkowo bestialski, trudno było o pozytywne nastawienie do aparatu państwowego. Dlatego później przez wiele lat staraliśmy się upamiętniać rocznice śmierci ks. Jerzego.
Walka była rzeczywiście twarda. Metody były bezpardonowe. Prowokacja była na porządku dziennym. W „Solidarności” były tak zwane wtyczki. Najpierw tylko przypuszczaliśmy, że są. Z czasem się upewnialiśmy. Zazwyczaj były to osoby, które zapisywały się do związku w drugiej, trzeciej kolejności. Ale później bardzo szybko wykazywały się dużą aktywnością. Były bardzo dociekliwe. Proponowały organizowanie działań „ zaczepnych”. Wręcz agresywnych wobec PZPR. Byliśmy obserwowani przez ORMO, czyli Ochotniczą rezerwę Milicji Obywatelskiej. Wysiadywali pod naszymi domami, notując, kiedy wychodzimy, kiedy gasimy światło, kto do nas przychodzi.
O postulatach strajkujących stoczniowców dzieci uczą się dzisiaj w szkołach. Ostatnio zrobiło się głośno o tablicach, na których spisano 21 postulatów z racji sporu, gdzie mają być eksponowane. O co jednak zabiegali związkowcy w Pobiedziskach?
Stanisław Krygier:. – Mieszkaliśmy i pracowaliśmy w Pobiedziskach. Dlatego nietrudno było nam przygotować program, który można nazwać naprawczym. Zależało nam na poprawieniu funkcjonowania służby zdrowia, konkretnie chodziło o zwiększenie ilości lekarzy specjalistów w ośrodku zdrowia. Kolejnym palącym problemem była szkoła. W tamtym okresie nauka była zmianowa. Dzieciaki kończyły lekcje bardzo późno. Następnym punktem była ochrona środowiska. Zależało nam na budowie oczyszczalni, by nie były zatruwane jeziora. Ponadto w środku Pobiedzisk działała firma produkująca mączkę kostną. Kości z różnych stron Wielkopolski zwożono w sąsiedztwo huty. Leżały tam tygodniami. Smród był taki, że ludzie w Hucie mdleli. Ale, co tam ludzie. Po składowisku kości biegały szczury tak wielkie, że koty się ich bały. Doprowadziliśmy do zamknięcia tego zakładu. Dzisiaj mówiono by, że to ekologiczna rewolucja. Domagaliśmy się też poprawy oferty miejscowego Ośrodka Kultury.
Mieliśmy też żądania związane z działalnością Huty. Chodziło między innymi o to, by unowocześnić tak zwany park maszynowy, czyli urządzenia, na których produkowaliśmy opakowania szklane. Żądaliśmy też podniesienia płac. W porównaniu z hutą w Antoninku mieliśmy trzy razy niższe uposażenie. Było tak, ponieważ my byliśmy spółdzielnią, oni zakładem państwowym. Domagaliśmy się, więc zrównania płac.
Od połowy lat’70. Poprzedniego stulecia systematycznie pogarszało się zaopatrzenie. Talony na samochody, kartki na mięso, a nawet papier toaletowy. Dzisiaj w czasach, kiedy towaru jest aż za dużo wydaje się to nieprawdopodobne.?
Krzysztof Krygier: – O, tak. Pamiętam, jaki byłem dumny, kiedy po 2 godzinach stania w kolejce kupiłem 5 rolek papieru toaletowego. Papier można było też dostać w zamian za oddana makulaturę. Najtrudniej było jednak z mięsem. Doszło nawet do tego, że pobiedziska Solidarność zorganizowała komisję specjalną, która miała ustalić, co dzieje się z transportem mięsa i wędlin, które wyjeżdżały z rzeźni i poważnie umniejszone dojeżdżały do sklepów na terenie naszej gminy. Ustaliliśmy, że różnice wynosiły nawet 2 tony.
Tymczasem żeby wykupić mięso przysługujące na kartki trzeba było stanąć w kolejce nawet poprzedniego dnia wieczorem. Pamiętam jak bladym świtem, przed godz. 5 wyszedłem z domu, a godzina policyjna obowiązywała do 6 rano. Udałem się na dworzec, żeby pojechać do Poznania do rzeźnika. Stanąłem około godz. 6 w kolejce. Sklep był otwierany o 10:00. Drzwi otwarto, ruszyliśmy do różnych stanowisk. Pobiegłem do najkrótszej kolejki i po jakimś czasie okazało się, że tam nikt nie obsługuje. Wylądowałem na szarym końcu. I oczywiście do domu wróciłem z niczym. Moja żona w innym sklepie, innego dnia miała więcej szczęścia. Co prawda, kiedy doszła do tak zwanej lady usłyszała, że już nie ma towaru, ale jakimś cudem nasz pies poszedł za nią do rzeźnika. Pies wszedł na zaplecze. Znalazł psim węchem kiełbasę i wywlókł ją na sklep. Kiełbasy było sporo. Kto robił kiedykolwiek sam kiełbasę, wie, ze flak do kiełbasy potrafi być bardzo długi? A pies wywlókł cały taki flak. Nikomu nie przeszkadzało, że kiełbasa była wleczona po posadzce, że zrobił to pies. Bareja lepiej by nie wymyślił.
Mimo tych problemów z zaopatrzeniem na stołach w Wigilię i inne święta żywności raczej nie brakowało.
Krzysztof Krygier: – Owszem, ale wtedy mówiło się, że trzeba coś załatwić. A wyglądało to tak. Zbliżała się Wigilia. Szef Huty wezwał mnie i powiedział: „Nie ma karpi, nic nie możemy załatwić. Ty jesteś z Solidarności. Jedź do wojewody i załatw!”
Pojechałem. Przedstawiłem się w sekretariacie. Kazano mi czekać, bo ponoć wojewody nie było. Czas mijał. W sekretariacie zjawiła się delegacja związkowców z innych zakładów, też w sprawie karpi.
Weszli do pokoju wojewody, ja za nimi. Okazało się, że wojewoda jednak był. Dla Pometu i innych poznańskich firm, bo stamtąd, jeśli dobrze pamiętam, była delegacja, ryb nie mogło zabraknąć. Wojewoda kazał wypisać tak zwane asygnaty. Dopiero, kiedy załatwiono sprawę poznańskich zakładów, zauważono mnie. Znów się przedstawiłem, ale chciano mnie zbyć. Wtedy poznańscy związkowcy oświadczyli, że nie wyjdą z biura wojewody, jeśli dla pobiedziskiej Huty nie będzie karpi. Dostałem asygnatę na taką ilość, że nie wiedziałem, jak my ją wykupimy. Zaopatrzyliśmy w rybę znaczną część mieszkańców gminy.
Rozmawiał: Robert Domżał
Na zdjęciu broszura wydana przez Krzysztofa i Stanisława Krygiera na temat dziejów pobiedziskiej „Solidarności”